niedziela, 5 lutego 2012

Słowo na niedzielę, czyli bolączka polityczna w asyście Kościoła

  Dzisiaj Kościół to nie tylko upolityczniona organizacja, która chce narzucić kanon postępowania wszystkim obywatelom –
w tym niewierzącym – ale też grupa ludzi przekonana o tym, że to krzyż (równorzędnie z godłem) jest symbolem narodowym. To, co od pewnego czasu robi Kościół w Polsce, jest niczym innym jak propagandą. Katolikom, pomijając pseudo-katolików, których w naszym kraju jest „na pęczki”, będącym pod silnym naciskiem kleru, zależy na tym, żeby to Katechizm Kościoła Katolickiego a nie konstytucja, stanowił prawo w Polsce. Na szczęście Polska jest państwem świeckim, choć sytuacja ostatnich lat budzi we mnie obawy, co do tego, czy rzeczywiście nim jest. Przykre jest to, że Kościół dyktuje politykom warunki a nie odwrotnie. Przykre, że obywatel zmuszony jest z własnej kieszeni finansować tę „jedyną, prawdziwą, moralną” instytucję. Przykre jest również to, że głos hierarchy katolickiego (biskupa) jest ważniejszy aniżeli głos ludzi. Wreszcie, najgorsze jest to, że uczestnicy Kościoła, a przede wszystkim jego przedstawiciele w sutannach – nie są traktowani (ani w sądach, ani w urzędach, ani w żadnym skrawku przestrzeni publicznej) tak, jak traktowani są zwykli ludzie. Problemem jest to, że tworzy się mit, jakoby ksiądz był nadczłowiekiem, kimś lepszym niż przeciętny obywatel.  Przestępstwa w Kościele to temat tabu. To, w jaki sposób się o nich mówi, jak się je tuszuje, próbuje zamazać – pokazuje tylko, jak bardzo stronnicze są nie tylko media, ale też władza (w tym władza samego Kościoła).
  Kilka lat temu, kiedy słynna sprawa księdza-pedofila wyszła na jaw, biskup – jak przystało na szczerego, prawdziwego, wreszcie nieomylnego hierarchę – stwierdził, że ludzie, którzy wspominają o tym incydencie, chcą niszczyć Kościół; że to atak ze strony środowisk anty-klerykalnych. Wiele można zrozumieć, ale nie fakt usprawiedliwienia zbrodni katolickiego księdza przez głowę Kościoła. Czy to jest moralne? Czy to jest normalne? Z pewnością nie. Kościół boi się konfrontacji, ponieważ wie, że jego działalność nie jest krystalicznie czysta. Obywatelowi chce za wszelką cenę pokazać, że w swoich przekonaniach jest nieomylny. Społeczna nauka Kościoła nie jest już bezstronną doktryną, która ma na celu jednoczyć i wzywać do racjonalnego budowania państwa, ale najzwyczajniej w świecie walką ze społeczeństwem, która je dzieli i narzuca przynależność do konkretnego kręgu politycznego, kulturowego, wyznaniowego. Wiele incydentów, które w obrębie Kościoła mają miejsce, jest godnych nie tylko nagany, ale przede wszystkim potępienia – społecznego i etycznego.
  Fakt, że w polskim parlamencie wisi krzyż, pokazuje tylko jak wielka jest siła Kościoła i jak bardzo głęboko wnika w życie polityczne. Sejm powinien być miejscem neutralnym światopoglądowo. Takim, które zapewni bezpieczeństwo i bezstronność wszystkim jego przedstawicielom. Wiszący krzyż nie tylko ową neutralność światopoglądową wypiera, ale także – niestety – zastępuje. Otwiera furtkę Kościołowi, aby mógł dyktować polskie prawo. Czy tak wygląda świeckie, nowoczesne państwo? Nie. Tak wygląda katolicki kraj, w którym zamiast ludu, słucha się wzniosłych, pełnych „ciepła i tolerancji” słów biskupów. Dlaczego w Polsce tak źle wygląda sytuacja kobiet i związane z nimi prawo reprodukcyjne? Dlaczego nie ma legalnej aborcji? Dlaczego wreszcie uczy się młodzież w szkołach, że antykoncepcja to zło, a homoseksualizm to zboczenie? Jeśli prawo i nauka oparte są na wykładni katolickiej, nie może być mowy o świeckim państwie. To się wyklucza.
  Edukacja seksualna w naszym kraju to po prostu jej brak. Młodzież nie jest przygotowana do dorosłego życia. Nie uczy się podstawowych zagadnień związanych z seksualnością. To kolejny temat tabu. Dlatego być może mamy tak wiele nastoletnich matek; stąd być może absolutna niewiedza, która w XXI wieku, w kraju europejskim – nie powinna, ba, nie może mieć miejsca.
   I wreszcie sprawa finansowania Kościoła. Dlaczego jest wspierany materialnie przez państwo? Czy już nie mamy innych problemów, które za pomocą tych pieniędzy można by rozwiązać? Nie mamy dziury budżetowej, którą chociaż częściowo by się załatało? Nie mamy w Polsce biedy, której odsetek można by zmniejszyć? Kościół jest nie tylko jak pasożyt, który nic nie daje, ale jeszcze zabiera.
  Kwestia katechezy w szkołach. Kiedyś uczono na plebanii, robiono to dobrowolnie. A dziś? Ogromne kwoty zasilają kieszenie kleru w zamian za to, że ewangelizuje dzieci i młodzież. Dwie godziny religii tygodniowo to nic innego, jak dwie godziny zmarnowanego – tak, tak pozwolę sobie powiedzieć – czasu, w którym znudzeni uczniowie siedzą i uczą się z roku na rok tego samego, podczas gdy można by wprowadzić lekcje etyki, filozofii, bądź po prostu przedmiotów fakultatywnych związanych z zainteresowaniami ucznia. Co więcej, wpływ religii na młodego człowieka jest właściwie żaden. Młodzież przecież nie jest jakoś specjalnie lepsza pod względem obyczajów, moralności, niż wtedy, gdy religii w szkole nie było. Widać – katecheci nie potrafią efektywnie nieść nauki Chrystusa. Problemem jest także to, że są to lekcje poza jakąkolwiek kontrolą merytoryczną. Nauczyciel świecki – matematyk, fizyk, geograf – jest co jakiś czas poddawany kontrolom przez dyrekcję, katecheta – nie. A dlaczego? Dlatego, że to nie dyrektor jest przełożonym księdza czy zakonnicy, ale biskup. To znaczy: pensja idzie do kieszeni katechety od państwa (czyli de facto od dyrektora), ale już „szefem” jest biskup. Istne kuriozum. Słyszy się od polityków: religia jest dobrowolna, chodzi kto chce. Owszem – w teorii jest kwestią wyboru. W rzeczywistości zaś pewna część uczniów, którzy w niej uczestniczą, robi to, ponieważ nie chce czuć się „gorsza”. Pojawia się problem potężnego wykluczenia (w fakcie przynależności do innej religii bądź bycia niewierzącym).
  Nie sądzę, że w tym kraju może być lepiej, dopóki zaślepieni politycy i pewna część społeczeństwa przyzwala na to, co robi Kościół. Jeśli się nie obudzą  i nie wyznaczą granic, to niedługo zamiast prezydenta, na czele państwa będzie stał kardynał w asyście biskupa-premiera.

sobota, 4 lutego 2012

Martyrologia PiS w służbie poezji

  „Wisława Szymborska kojarzy mi się z Noblem, ale nie kojarzy mi się z Polską - stwierdziła posłanka PiS Krystyna Pawłowicz. Jej zdaniem poeta ma określone obowiązki wobec kraju i narodu, z których zmarła przed kilkoma dniami noblistka się nie wywiązywała.” Profesor Pawłowicz nadzwyczaj łatwo przychodzi stawianie diagnoz dotyczących zobowiązań poetów, ich twórczości i przemyśleń. Pani poseł zapewne oczekiwała od Wisławy Szymborskiej działalności patriotycznej, przynajmniej poprzez słowo. Niestety, Noblistka, której wiersze trafiają do serc czytelników z całego świata, jej „nie porwała”. 
  Dziwi łatwość z jaką posłanka PiS wyraża poglądy, że twórczość Szymborskiej to zabawa słowami, a przypisywanie jej zasług to sprawa chybiona, bo poetka nie stawiała „trudnych pytań o Polskę”. Rzeczywiście, poezja Wisławy Szymborskiej, wolna jest od polskiej martyrologii i patosu. A przecież wszyscy wiemy, że PiS, jako ugrupowanie skrajnie prawicowe, silnie przywiązane do historii (mam wrażenie, że silniej niźli do doczesności) lubi narodowościowe, szalenie wzniosłe i patriotyczne (a najlepiej – chrześcijańskie) teksty. Nie dziwi więc fakt, że Szymborska podpadła prof. Pawłowicz. 
  Najbardziej zaskakujące jest jednak to, że Noblistka kojarzy się jej tylko z Noblem, nie zaś z Polską. Być może, gdyby pani poseł sięgnęła do kart historii literatury, zapoznała się z powszechnością poezji polskiej – właśnie dzięki Wisławie Szymborskiej – zmieniłaby zdanie. Nieprzypadkowo tłumaczone wiersze znalazły się w holenderskich podręcznikach, nieprzypadkowo czytano i uczono się ich na pamięć w metrze. One niosły przesłania uniwersalne, takie, które nie tylko człowieka uderzały błyskotliwością i autentycznością, ale przede wszystkim pozostawały w pamięci.
  Mówienie o tym, że Szymborska nie jest postacią zasłużoną, jest nie tylko swoistego rodzaju zdeptaniem jej zasług – dla literatury i dla Polski, ale przede wszystkim wielką nieprzyzwoitością. Pani poseł zarzuca poetce „bardzo lewicowe poglądy”, co można akurat uznać za komplement. Chwała Wisławie, że takie poglądy w sobie ukształtowała, bo dzięki temu szanowała różnorodność i wolność. Walczyła o równość i tolerancję. I gdy mówiła – choć robiła to z wielką powściągliwością i niepewnością – to zawsze w słusznej sprawie. Prof. Pawłowicz, jak widać, bez powściągliwości i niepewności – plecie o poezji „trzy po trzy”.

Dyskryminacja w Polsce - problem społeczny, psychologiczny, kulturowy


  Nie mam wątpliwości, że polscy przedstawiciele mniejszości: religijnych, seksualnych, etnicznych – niejednokrotnie czują się dyskryminowani. Jakoś tak się złożyło, że Polakom podoba się to, co powszechne, dominujące, „zwyczajne”. Wszelkim „odstępstwom od normy”, za którą to uważa się to, co się chce uważać, a nie to, co normą w istocie jest – mówi się stanowcze NIE! I to jest chyba elementarny problem świadomości części polskiego społeczeństwa, które oprócz kierowania się własną intuicją, przekonaniami, pozostaje pod wpływem różnych instytucji, organizacji, które nie tylko narzucają swój światopogląd, ale też uważają za jedynie słuszny. Problemem jest nie tylko to, że pozbawia się szacunku ludzi, którzy na ów szacunek zasługują (a każdy człowiek na szacunek zasługuje), ale także to, że uczy się wobec nich nienawiści.
  Faktem jest chociażby incydent całkiem świeży, albowiem zatwierdzenie symbolu ONR „Zakaz pedałowania”, który oprócz tego obrzydliwego, dyskredytującego hasła, zawiera także obrazek przedstawiający inicjację seksualną dwóch mężczyzn. Proszę sobie wyobrazić, że na ulicę wychodzą przedstawiciele ONR właśnie z takim transparentem i jawnie wygłaszają swoją nienawiść wobec osób homo- czy też biseksualnych. Ci, którzy zgodzili się na legalizację takiego symbolu, są albo ludźmi nietolerancyjnymi i utożsamiającymi się z poglądami działaczy ONR, albo pozbawionymi zdrowego rozsądku. Nie ma zgody na to, ażeby popierać działania, które wzywają do nienawiści wobec pewnej grupy osób. Uściślając – nie ma zgody na szerzenie przemocy słownej, wykluczenia, homofobicznej propagandy. To, że nie każdy człowiek musi akceptować zjawiska sprzeczne z jego kanonem wartości, katalogiem moralnym czy też przekonaniami, nie oznacza, że ma prawo wzywać do nienawiści, obrażać drugiego człowieka, zakazywać mu bycia tym, kim jest, tym bardziej, że nie krzywdzi on innych ludzi.
  Warto wskazać różnicę pomiędzy akceptacją a tolerancją. Tolerancja to nic innego jak zdolność do zniesienia, ścierpienia sytuacji, która jest niezgodna z naszymi przekonaniami. Akceptacja zaś to pełne zrozumienie i brak jakichkolwiek wyrzutów wobec stanu faktycznego. Nikt nie nakazuje akceptować mniejszości seksualnej, ale ją tolerować. W kraju cywilizowanym, nowoczesnym – a za taki staram się Polskę uważać – nie ma miejsca na wykluczenie i agresję, zarówno słowną jak i fizyczną. Dziwi jednak fakt, że ktoś zezwala na propagowanie obraźliwych treści i pozwala na legalizację w fakcie ustanowienia ich za symbol. Jeszcze bardziej zastanawia fakt, że ugrupowania prawicowe, które uważają się za tolerancyjne, stojące na straży moralności, dodam – chrześcijańskiej, pozwalają na dyskryminację mniejszości.
  Często słyszy się od przedstawicieli rządu słowa, które nie tylko są przejawem nietolerancji, ale agresji właśnie. Najlepszym przykładem jest zjawisko sejmowe, kiedy to poseł lewicy, zdeklarowany gej użył w swoim przemówieniu słów: „cios poniżej pasa”. Posłowie okazali się szalenie niedojrzali, ponieważ większa część z nich zaczęła głośno rechotać. Zachowanie nie tylko dziecinne, ale też dyskryminujące i żenujące. Szkoda, że sam premier, człowiek, który za ów rząd odpowiada, głupio się śmiał. Cóż śmiesznego w słowach, których na co dzień każdy z nas używa, kiedy czuje się czymś urażony, zniesmaczony? Cóż dziwnego w użyciu owego sformułowania? Argumentacja, że posłowie odczytali te słowa w kontekście seksualnym to już szczyt głupoty.
  Warto dodać, że oprócz dyskryminacji przedstawicieli mniejszości seksualnych w Polsce, mamy do czynienia z rozległym myśleniem stereotypowym. „Murzyn to zacofaniec”, „Żyd to złodziej”, „gej to pedofil”, wyznanie inne niż rzymsko-katolickie to tak zwana „kocia wiara za dolara”. Może czas z tym skończyć i zacząć myśleć racjonalnie, przestać obrażać środowiska mniejszości seksualnych, etnicznych, religijnych? Może warto spróbować zrozumieć takich ludzi, poprowadzić dialog?
  Ksenofobia, która w Polsce jest nader częsta, to zjawisko szalenie niebezpieczne, nie tylko ze względu na fakt szufladkowania ludzi, ale też uważania ich za gorszych. Do tego dochodzą incydenty agresji, przemocy,  potężne wykluczenie i wreszcie wrogość, nienawiść. Przypadek na zjeździe Radia Maryja, gdzie pojawił się czarnoskóry duchowny. Ojciec Dyrektor (Tadeusz Rydzyk, przyp. red.) jednoznacznie zwrócił się do afrykańskiego przedstawiciela słowami: „Murzyn, on się nie mył wcale.” To absolutnie niedopuszczalne i dyskredytujące. Afroamerykanin uznany symbolicznie za człowieka brudnego, gorszego. I takie słowa pozwala sobie wypowiadać hierarcha Kościoła? Człowiek, który – w istocie – ma uczyć tolerancji i szacunku wobec bliźniego? Kto daje przyzwolenie na takie zachowania? Wierni, niestety. Codziennie słyszy się jakże znane: „jesteśmy sto lat za Murzynami” albo „Ty Żydzie” – to kolejny przejaw dyskryminacji, rasizmu na poziomie języka. Nie można pozwalać na to, aby pewne grupy społeczne, rasowe czy narodowościowe były uznawane za gorsze. Każdy z nas jest równy w teorii, rzeczywistość jednak pokazuje, jak wielkie jest wykluczenie i jak błędne myślenie jemu towarzyszy.
  Jeśli żyjemy w kraju, gdzie dominacja religii rzymsko-katolickiej jest widoczna, może warto zacząć żyć wedle nauczania Chrystusa, który ludzi traktował jednakowo? Może warto wczuć się w rolę dyskryminowanego, spróbować wejść w jego skórę i poczuć jak ciężko jest żyć ze świadomością, że jest się powszechnie odrzucanym, nieakceptowanym, uznawanym za gorszego? Może warto po prostu, po ludzku – tolerować?

Premier nawrócony


   „Zawieszamy proces ratyfikacji ACTA, dopóki nie będziemy mieli pewności, że polskie przepisy w wystarczającym stopniu zabezpieczają wolności w Internecie” – tak mówił premier Donald Tusk. Stał się cud! Po tygodniach zmagań społeczeństwa z władzą – władza ustąpiła. Zaiste, rewolucja. Tylko kto wie, co wymyśli rząd w roku 2013? Znając Platformę Obywatelską, jeszcze wielokrotnie mogą jej  wpaść równie dziwne i szkodliwe pomysły do głowy. Musimy być więc czujni, Obywatele! Akcji, które ostatnimi czasy miały miejsce, można było uniknąć, gdyby tylko rządzącym przyszło na myśl dokładne zapoznanie społeczeństwa z pomysłem, i gdyby umowę ACTA czytano precyzyjnie, zanim podejmie się decyzję o podpisaniu. Minister Boni w programie Tomasza Lisa mówił, że sprawdzą wszystko nim dojdzie do ratyfikacji. A cóż to za niespodzianka? Czy można sobie wyobrazić, że podpisanie takiej umowy może być przeprowadzone bez dokładnych oględzin? Wynika, że tak. Ale nie martwcie się ludzie – nasi ministrowie tego nie zrobią. Obiecali. Tak jak obiecali nam Irlandię. To nic, przecież do 2015 mają jeszcze czas. Jest KRYZYS. A kryzys to nic innego, jak powód całego zła w naszym kraju. Nieudolności politycznej także.
  Kompromitacja europosłów, do której przyznał się wykluczony z PiS, obecnie jeden z szefów PJN – Marek Migalski – sięga zenitu. Reprezentują Polskę w Parlamencie Europejskim, biorą ciężkie pieniądze i większość ustaw, za którymi głosują jest im nieznana. Rok temu głosowali za ACTA. Społeczeństwo musi im to jednak wybaczyć. Nie byli świadomi, bowiem nawał obowiązków nie pozwala na zapoznanie się ze wszystkimi dokumentami, z którymi mają do czynienia. Biedactwa...
  To, że "Jarosław Polskę zbaw" wrócił do swojego starego imagu, tego sprzed wyborów, to nie nowość. Znowu oszukał naród. Przegrał Wybory 2011, jednak zgodnie z wcześniejszą deklaracją, z polityki się nie wycofał. (Chyba nawet mnie to nie dziwi. Kto miałby go zastąpić? Nijaki Błaszczak czy może arogancki, lecz mniej doświadczony Hofman?) Zrobił to tak, jak wtedy, gdy mówił, że nie będzie premierem podczas kadencji prezydenckiej brata, i jak wtedy, gdy przekonywał, że PiS nie będzie w koalicji z Samoobroną. Ale dzisiaj – Jarosław Kaczyński – stanął po stronie większości i wyraził sprzeciw wobec ratyfikacji ACTA. Panie Prezesie, pękamy z dumy!
  Gorzej ze Stefanem Niesiołowskim, byłym wicemarszałkiem Sejmu, który obraził miliony Polaków będącym przeciw ACTA, nazywając ich idiotami. Ciekawe, czy w kolejnych wyborach, grono jego zwolenników pozostanie tak samo liczebne? Na przeprosiny ze strony pana posła nie ma co liczyć, bo wiadome jest od dawna, że cały monopol na PRAWDĘ należy do niego.
  Donald Tusk, wyraźnie niezadowolony i zapewne świadomy swojej porażki wiążącej się z utratą autorytetu, także się nawrócił. Ściągnął maskę i obiecał, że w tym roku więcej „cudów” nie będzie. Nie pozostaje nam nic innego, jak trzymać za słowo.

Sejm przyjazny kobietom

  Stało się. Nareszcie. Wanda Nowicka – wicemarszałek Sejmu – podczas wczorajszej konferencji prasowej ogłosiła program „Sejm przyjazny kobietom”. Ma on na celu otworzyć drzwi do debaty, w której głos kobiet będzie słyszany. To krok ku zrozumieniu problemów pań i ich rozwiązaniu. Dziś kobiety w polityce są prawie niewidoczne, a politycy nie ułatwiają im wyjścia z cienia. Wanda Nowicka pokazuje, że nadszedł czas na to, aby postulaty i kwestie dotyczące kobiet poddawane były dyskursowi publicznemu. 
  Pani wicemarszałek zmierza ku nowoczesności i poprawieniu jakości polskiej demokracji. Ku otwartości i zrozumieniu. Ku bezpośredniości. Jeśli się uda – a mocno w to wierzę – głos kobiet będzie miał znaczenie o wiele większe niż dotychczas. 
  Cykl spotkań rozpocznie się od debaty „67”, w której udział wezmą przedstawicielki związków zawodowych i dotyczyć ona będzie planowanego przez rząd wydłużenia wieku emerytalnego kobiet. Głos pomocniczy w tych spotkaniach stanowić będą znakomite osoby, m.in. prof. Magdalena Środa, prof. Małgorzata Fuszara czy Agnieszka Graff. Wszystkie debaty mają być transmitowane on-line. Także mężczyźni mogą brać w nich udział, bo to - jak mówi sama Wanda Nowicka - miejsce otwarte dla każdego.
  Powodzenia! I przede wszystkim - wyraźnych zmian. Na lepsze!

piątek, 3 lutego 2012

Chamstwo polityczne, czyli poPiS tolerancji posła Dziedziczaka

  W związku z niedawnym przybyciem Tadeusza Rydzyka do Sejmu, rozpętała się wojna. Aż dziwne, że tyle emocji może wzbudzić jeden pan w sutannie. Co niektórym posłom i posłankom, owa wizyta przywróciła radość życia, np. na twarzy posłanki Beaty Kempy (Solidarna Polska) pojawił się uśmiech szeroki jak widnokrąg, a oczy rozbłysły optymizmem. Obecność szefa Radia Maryja spowodowała wprost ekstatyczny zachwyt. Bomba! Wszystko szło pięknie, ale do czasu...
  Wystąpienie Anny Grodzkiej (Ruch Palikota), w którym wypowiadała się o ojcu Rydzyku per pan, tak wzburzyło posłów, że musieli się zemścić. Cała sytuacja przypominała pobojowisko. Aż dziwne, że nie polała się krew. Ale przecież gdyby do tego doszło – zapewne arcybiskup Michalik by pobłogosławił i uzasadnił, że z ludźmi, którzy chcą niszczyć tradycję chrześcijańską, a wraz z nią – Polskę, trzeba walczyć. (To już znane; stały motyw kleru.) Przecież prawdziwy Polak to katolik. Jak krzyczeli na Podkarpaciu sympatycy Radia Maryja: "albo będzie Polska katolicka, albo żadnej". Ale do meritum. Nie zdziwiłbym się, gdyby posłów uraziły słowne ataki wobec Tadeusza Rydzyka, czy gdyby próbowano – w jakikolwiek sposób – znieważyć przedstawiciela Kościoła. Nie jestem jednak w stanie zrozumieć, co niewłaściwego jest w zwracaniu się do ojca Rydzyka per pan? Czyżby posłowie nie mieli pewności, że ksiądz Tadeusz jest faktycznie mężczyzną? Eee, chyba nie. Przecież ewidentnie widać, że to „chłop z krwi i kości”. A może uraził ich fakt, że dla posłanki Grodzkiej nie jest jej ojcem? Może to kolejny przykład nietolerancji wobec tych, którzy księdza traktują jak osobę świecką (cywilną)? (Bynajmniej nic w tym złego.) Przecież w takim charakterze do Sejmu przybył ojciec Rydzyk. Wizyta związana była z decyzją nieprzyznania koncesji TV Trwam przez KRRiT, nie zaś z odprawianiem mszy, ewangelizacji czy spowiedzi. Parlament to nie Kościół. Zwracanie się per pan nie jest obraźliwe i nie narusza godności drugiej osoby. Skąd więc oburzenie posła Dziedziczaka wobec słów Anny Grodzkiej? 
  Zapewne stąd, że jako przykładny katolik broni swoich przedstawicieli przed groźnymi atakami. Także wtedy, gdy nie mają one miejsca. Skierowane do posłanki słowa: „ma PAN rację” – to nic innego jak przejaw dyskryminacji ze względu na jej seksualność. To wykorzystanie faktu, że przeszła zmianę płci, a transfobiczny Jan Dziedziczak się z tym nadal nie godzi, traktuje ją jak mężczyznę. Wykorzystywanie płci, orientacji, wyznania czy przekonań jako narzędzia agresji, to nie tylko brak tolerancji, ale przede wszystkim zacietrzewienie, głupota i największego kalibru prymitywizm. 
  Z nadzieją czekam na to, że komisja etyki ukarze posła PiS naganą za jawną dyskryminację. 
  Panie (p)ośle, żenua roku 2012!